Trudno nie zgodzić się z faktem, że Apple wywołało rewolucję w świecie przenośnych odtwarzaczy muzyki. Wprowadzenie iPoda sprawiło, że "empetrójki" stały się naprawdę popularne. Od tego momentu minęło niemal 10 lat, przez ofertę Apple przewinęło się mnóstwo mniej lub bardziej udanych modeli tego odtwarzacza. Który z nich jest jednak tym najlepszym?

Pierwszy na myśl przychodzi touch. Bo to taki iPhone, tylko bez dzwonienia. I bez GPS. I ze słabszym wyświetlaczem. I z gorszym aparatem. I w ogóle jakiś taki... słabszy. Owszem, posiada iOS i jako konsola do gier sprawdza się świetnie. Podobnie zresztą wygląda na nim przeglądanie internetu, oglądanie filmików na Youtubie i tym podobnych rzeczy. Dźwięk, jaki oferuje, stoi również na wysokim poziomie (zwłaszcza w 4 generacji, która gra szczegółowo, odrobinę cieplej niż dwie poprzednie, a jednocześnie wyraźniej niż "jedynka"). Mimo tego jako urządzenie przeznaczone do odtwarzania muzyki w ogóle do mnie nie przemówił.

Nie zrozumcie mnie źle - aplikacja do obsługi muzyki jest bardzo, ale to bardzo wygodna. Listy utworów, Cover Flow, miksy Genius, świetne wyszukiwanie konkretnej piosenki - te funkcje sprawiają, że ikonka z nutą jest dotąd jedną z moich ulubionych w iOS. Jak dotąd w żadnym dotykowym urządzeniu nie znalazłem lepszego odtwarzacza. Jeśli jednak miałbym wskazać grajka, który jest wygodniejszy w obsłudze to... miałbym co najmniej kilku kandydatów. iPod touch jest więc dobrym odtwarzaczem z mnóstwem dodatkowych funkcji. To jednak one, a nie sama przyjemność wypływająca ze słuchania muzyki, dominują i budują wizerunek toucha.

Wspominałem, że jest sporo wygodniejszych odtwarzaczy niż iPod touch. Najprostszy w obsłudze wydaje się oczywiście shuffle. Przyznaję, że całkowicie uległem banalnej idei tego grajka. "Wielkości paczki gumy do żucia, ale dużo zabawniejszy" - tak właśnie była reklamowana pierwsza (i najlepsza) wersja tego odtwarzacza. I rzeczywiście, biały pendrive z kilkoma przyciskami i suwakiem jest jednym z tych gratów, który zabierasz ze sobą wszędzie. Plastikowa obudowa rysowała się niemiłosiernie (bo noszenie na dodawanej smyczy było lekko... obciachowe), a na dodatek o muzyce w formacie bezstratnym można było jedynie pomarzyć, jednak to właśnie z tego odtwarzacza przesłuchałem mnóstwo albumów.

Cała przyjemność korzystania z iPoda shuffle opiera się na jego prostocie. Podłączasz słuchawki, przesuwasz suwak i całkowicie wyłączasz myślenie. Nie zastanawiasz się, czego by teraz posłuchać, bo i tak jedyne, co możesz zrobić to zmienić utwór na następny bądź poprzedni, ewentualnie włączyć tryb losowy. Powiecie, że równie dobrze mogę tak słuchać muzyki na każdym innym odtwarzaczu. Chodzi jednak o to, że w przypadku shuffle nic mnie nie rozprasza, całkowicie skupiam się na muzyce. To już znacznie bliżej ideału. Nadal jednak odrobinę do niego brakuje.

Prawda jest taka, że jeśli nie zależy nam na jakości muzyki, to pojemność dowolnego shuffle będzie wystarczająca. Moja biblioteka składa się jednak z albumów zripowanych z CD w formacie ALAC, więc jeden utwór zajmuje pomiędzy 30 a 80 MB. Pierwszy shuffle, który gra według mnie najlepiej, nawet nie obsłuży takich plików, druga generacja również, natomiast pozostałe odtwarzacze z tej linii mają i tak najwyżej 4 GB pamięci. iPody nano oferują dużo więcej, a na dodatek wykorzystują w większości wypadków jeden z najgenialniejszych wynalazków ludzkości.

Click Wheel. Małe, dotykowe kółko z przyciskiem w środku. Tak intuicyjne, że instrukcja do jego obsługi wydaje się zbędna. Kręcisz w prawo - przewijasz w dół, w lewo - w górę. To kolejny banalny element, który sprawia, że wybieranie piosenek jest błyskawiczne, i to niezależnie od tego, czy siedzisz wygodnie w fotelu, czy też jedziesz autobusem po naszych (nie)doskonałych drogach. Click Wheel zniknął dopiero w ostatniej generacji nano, jednak pozostałe zgodnie korzystały z jego dobrodziejstw. Kompaktowe wymiary, spora ilość pamięci, obsługa wielu formatów plików oraz dodatki pokroju zegara, zdjęć czy odtwarzania filmów sprawiły, że iPody nano dotąd cieszą się olbrzymią popularnością. Na dodatek występują w n+1 kolorach, a ich aluminiowe obudowy są po prostu ładne. Czy więc którykolwiek z iPodów nano będzie najlepszy do odtwarzania muzyki? Nie, oczywiście, że nie.

Apple wraz z kolejnymi generacjami nano zaczęło skupiać się na dodawaniu do niego zupełnie zbędnych funkcji. Jakość oferowanego dźwięku zeszła na dalszy plan, co jest wyraźnie widoczne w trzeciej generacji. Trudno nie zgodzić się z tym, że to jeden z najładniejszych iPodów. Nie przeszkadza mu to jednak w byciu jednym z najgorzej brzmiących odtwarzaczy z jabłkiem. Poprzednicy grali dużo lepiej, z kolei generacje 4 i 5 kontynuowały złą passę, jeśli chodzi o dobywający się z nich dźwięk. Najnowsze nano to chlubny powrót do korzeni, brzmi bowiem niebo lepiej niż wszyscy starsi bracia razem wzięci, jednak nadal brakuje mu odrobinę do ideału. Obsługa dotykiem nie jest najgorsza, poza tym wyrzucono z niego niemal wszystkie zbędne funkcje. To jednak za mało, by był najlepszy.

Wyczerpałem już prawie wszystkie możliwości. Dwie generacje iPoda mini - poprzednicy nano - nie wyróżniały się niczym szczególnym. iPod classic również do mnie nie przemawia. Nie jest to zły odtwarzacz - dużo miejsca na pliki, odtwarzanie mnóstwa formatów muzyki, Genius, wygodna obsługa, brak kamery i innych dupereli sprawiają, że od razu wiesz, z czym masz do czynienia. Podpinasz więc słuchawki, wybierasz piosenkę i... to nie to. Dźwięk jest czysty i szczegółowy, bez trudu wyłowisz pomyłkę gitarzysty czy też każdy, subtelny szczegół uderzenia w talerze perkusji. Jest jednak jeden, poważny problem.

Załóżmy, że classic to bolid F1 stojący obok Lamborghini. Wiesz, że ten pierwszy został dopracowany w każdym calu, jest precyzyjnym narzędziem do pokonywania zakrętów z gigantyczną prędkością i uzyskiwania czasów o setne sekundy lepszych od rekordów toru. Lambo nie jest tak szybkie, tak aerodynamiczne i tak doskonałe technicznie. Mimo tego to właśnie ono dostarczy więcej nieskrępowanej przyjemności z jazdy. Takim Lambo w ofercie Apple jest, a właściwie był, iPod video piątej generacji.

Dokładniej zaś, generacji pięć-i-pół, bo ma wyszukiwanie utworów. Co jest tak niezwykłego w tym odtwarzaczu? Przecież jest stary, ma słaby ekran, nowsze modele mają większe dyski... Na dodatek dysk można łatwo uszkodzić, przez niego iPod jest cięższy, większy i mniej poręczny. I racja - jest. Na papierze wygląda to niezbyt zachęcająco, jednak po usłyszeniu dźwięku z tego odtwarzacza wszystkie te wady przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Spodziewacie się krystalicznie czystego brzmienia, szczegółowych wokali albo perfekcyjnej separacji instrumentów? Zapomnijcie. iPod video Wam tego nie da.

Odtwarzacz potrzebuje chwili na wybudzenie się. Dysk musi się bowiem rozpędzić, co zajmuje mu kilka sekund. Gdy naciskasz przycisk play, do mózgu iPoda wysyłane jest zapytanie, czy nie zechciałby włączyć danego utworu. Po chwili otrzymujemy odpowiedź w postaci ciepłego, pełnego brzmienia, przywodzącego na myśl muzykę odtwarzaną z płyty winylowej, kręcącej się leniwie w gramofonie. W tle słyszalny jest lekki szum, który całkowicie zlewa się z myślami kotłującymi się w głowie i z uprzejmością godną prawdziwego dżentelmena rozkazuje im oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku. Ty w tym czasie pogrążasz się w dźwiękach, które stopniowo składają się w harmonijną całość. I nie ważne, czy postanowisz posłuchać Appetite for Destruction czy też Boba Marleya, bowiem brzmienie odtwarzacza zawsze pokieruje Cię tam, gdzie chciałby tego wokalista.

iPod video nie jest urządzeniem dopracowanym w każdym calu. W tym jednak tkwi jego urok i piękno. Tak charakterystycznego brzmienia próżno szukać w jakimkolwiek innym odtwarzaczu. W zestawieniu z AKG K450 stał się dla mnie niezastąpionym urządzeniem. Nieprofesjonalnym, nie grającym czysto gratem, który daje mnóstwo przyjemności właśnie z tego, że jest tak niedoskonały.